niedziela, 1 kwietnia 2012

Wydana w roku 1998 książka Patricka Geryla, znana u nas pod tytułem Proroctwo Oriona na rok 2012, jak mało która z ostatnich publikacji zrobiła sporo szumu i w wielu krajach, niemal bez pomocy mediów, stała się bestsellerem.

Przypomnijmy krótko: belgijski pisarz twierdzi, że udało mu się odczytać część tzw. Kodeksu drezdeńskiego Majów i znalazł tam apokaliptyczne wieści dla współczesnych Ziemian. Otóż między 19 a 21 grudnia 2012 wybuch słoneczny w postaci potężnej porcji plazmy dosięgnie ziemskie pole magnetyczne, odwróci jego bieguny, a co gorsza za pośrednictwem oddziaływania magnetycznego odwróci również kierunek ruchu wirowego naszej planety. Przebiegunowania magnetyczne wielokrotnie miały miejsce w dziejach naszej planety. Ostatnie zarejestrowano około 180 tysięcy lat temu i nie istnieją ślady, żeby miało to jakieś znaczenie dla życia organicznego. Nie ma też żadnych namacalnych dowodów, aby takie przebiegunowanie zmieniło kierunek obrotu Ziemi - aby Słońce wschodziło na zachodzie, jak to malowniczo opisuje Geryl.
Panikę wywołał fakt, że autor wieszczy związane z przebiegunowaniem klęski: trzęsienia ziemi, wybuchy wszystkich wulkanów jednocześnie, kilkukilometrowej wysokości fale tsunami, wybuch elektrowni atomowych; mówiąc krótko - zagładę niemal całego życia ziemskiego, z wyjątkiem rejonów wskazanych przez niego. Koncept Belga okazał się tak nośny, a oczekiwania, że coś ciekawego w końcu się wydarzy tak silne, że pojawiły się kolejne rozwinięcia rzeczonego proroctwa. Tak więc najpierw u wszystkich niemal znanych proroków - żywych i umarłych - znaleziono jakoby wzmianki świadczące, że oni również przewidywali podobne katastrofy, tyle że nie potrafili podać ich źródła. Dalej posypały się relacje z channelingów, a w nich reinterpretacje odkrycia Geryla. Otóż nie koniec świata, ale nowy początek; nowe poziomy świadomości, przejście w inne wymiary, na inne poziomy wibracji, gęstości i wiele podobnych dywagacji podanych jednak zawsze w formie absolutnych i ostatecznych pewników.

(fot. Czwarty Wymiar)

W miarę zbliżania się do owego ponoć niesamowitego roku, panika wzrosła na tyle, że nawet NASA zdecydowała się wydać oświadczenie: "Ludzie, nie bójcie się, interpretacja kalendarza Majów podana przez Geryla jest błędna, żaden kalendarz nie przewiduje przyszłości". Oświadczenie NASA było równie mętne jak praca Geryla - zawsze można powiedzieć: żaden z wyjątkiem tego właśnie. Świat się więc nie uspokoił. O co tu chodzi? Czy Patrick Geryl jest zręcznym hochsztaplerem, czy może paranoikiem? Odpowiedź nie jest taka prosta, spróbujemy jednak problem rozwikłać. Tu uprzedzę: "optymistyczne" wnioski nie potwierdzą się i koniec świata nie nastąpi. Niewiele ryzykuję, czytelnicy tego artykułu, jeśli się mylę, będą mieli z pewnością większe problemy aniżeli ściganie biednego autora.

Zacznijmy od tego, że przyczyna magnetyzmu ziemskiego jest istotnie nie do końca poznana. Pierwotnie do około 1900 roku sądzono, że sprawa jest prosta - jądro ziemskie składa się z ferromagnetyków, z triady żelazowców (żelazo, kobalt, nikiel) i jakoś się namagnesowało. Niestety, znany nam skądinąd Piotr Curie odkrył, że każdy ferromagnetyk (potencjalny magnes) traci w określonej, i to niezbyt wysokiej temperaturze swoje własności magnetyczne. We wnętrzu Ziemi temperatura jest z pewnością wyższa od temperatury tzw. punktu Curie. Obecnie za najbardziej prawdopodobną przyjmuje się teorię geodynama. Najprościej rzecz ujmując: prądy konwekcyjne w płynnym jądrze Ziemi indukują pole magnetyczne. Innymi słowy, ogromne masy poruszających się wraz ze stopioną materią ładunków elektrycznych tworzą pole magnetyczne - taki bardziej skomplikowany elektromagnes. Jako że mamy do czynienia ze stopioną materią o różnym stopniu lepkości, ruch nie jest zbyt uporządkowany, stąd bieguny ziemskiego elektromagnesu cały czas wędrują, a wartość natężenia ziemskiego pola magnetycznego zmienia się.

Oczywiście ziemskie pole magnetyczne sięga w kosmos, czego wizualnym skutkiem są choćby zorze polarne, i oddziałuje ze zjonizowanymi cząstkami przybywającymi między innymi ze Słońca. Ma to niekiedy znaczny wpływ na propagacje fal radiowych, potocznie mówiąc, wywołuje zakłócenia. Trudno jednak sobie wyobrazić, aby nawet najpotężniejsze masy zjonizowanej plazmy "chwyciły" ziemskie pole magnetyczne za jego pozaziemskie linie i obróciły dokładnie o 180 stopni całe ziemskie jądro, a z nim resztę planety. Do tego, wedle Geryla, miało się tak zdarzać dokładnie co 11 500 lat za sprawą jakiegoś tajemniczego słonecznego zegara, o którym jakoby wiedzieli Majowie.

Idźmy więc do owych Majów, a dokładniej do przypisywanego im dokumentu - Kodeksu drezdeńskiego, który wzbudził takie zainteresowanie Geryla i rozpętał całą aferę. I tu rozpoczyna się sprawa natury wręcz kryminalnej. Otóż z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością ów słynny kodeks jest fałszerstwem, a może delikatniej mówiąc żartem, i to nie byle kogo, bo najtęższych ponoć umysłów początku XIX wieku: Aleksandra von Humboldta - drugiego Leonarda da Vinci i Carla Fredricha Gaussa - księcia matematyków, fizyka, który pierwszy zmierzył wartość natężenia ziemskiego pola magnetycznego. Zacznijmy od tego, że obaj panowie się znali, przyjaźnili i współpracowali. Do tej wyśmienitej pary zaryzykuję dodać równie wielkiego starszego brata Aleksandra - Wilhelma - językoznawcę i archeologa. Nawiasem mówiąc, największa wyższa uczelnia naszych zachodnich sąsiadów - uniwersytet w Berlinie nosi właśnie imię braci Humboldtów.

(fot. Czwarty Wymiar)

Wróćmy do Kodeksu. Oficjalna historia głosi, że został on przysłany w roku 1519 przez Ferdynanda Corteza królowi Hiszpanii, a jednocześnie cesarzowi Rzeszy Karolowi. Pierwszy haczyk: skąd Cortez zdobył w roku 1519 kodeks Majów, skoro w ogóle nie było go wtedy na obszarach, gdzie znajdują się pozostałości tej kultury? Po wylądowaniu na kontynencie, nie wiedząc o tym, że w dżungli, którą ma 100 kilometrów za plecami, są jakieś cenne zabytki, ruszył na północny zachód, w stronę Tenochtitlanu, tj. dzisiejszego miasta Meksyk. Data mogła chyba wziąć się stąd, że miało to stać się przed rzekomym niszczeniem kodeksów Majów (?) przez duchownych hiszpańskich w 1521 roku. Dziś również wiadomo, że żaden duchowny hiszpański nie mógł w 1521 roku palić żadnych kodeksów majańskich, bo nic o takich nie wiedział.

Idźmy dalej. Jako że cesarz Karol przebywał często w Wiedniu, za jego sprawą rzeczony Kodeks miał się tam znaleźć. W roku 1739 nabył go ponoć od jakiegoś, jak zwykle w takich przypadkach, tajemniczego prywatnego człowieka dyrektor królewskiej biblioteki Saksonii, Johann Christian Goetze. Następnie dzieło miało trafić w roku 1744 do Drezna. O tych ostatnich faktach dowiedzieliśmy się dzięki wspomnianemu już Aleksandrowi von Humboldtowi, który w jednym z tomów atlasu publikowanego w latach 1805-1829, powstałego w oparciu o jego podróże, udostępnił pięć stron Kodeksu.

Kolejna publikacja była dziełem archeologa i językoznawcy Edwarda Kinga. King przypisał jednak Kodeks drezdeński nie Majom, a Aztekom. W 1829 roku orzeczono jednak, że jest to dzieło Majów. Potem ukazało się kilka czarno-białych edycji, ostatnia z tekstem niemieckim w roku 1901. Obecnie Kodeks drezdeński jest praktycznie niedostępny z powodu uszkodzeń, jakich miał doznać w czasie bombardowania Drezna. Zamknięto go w szklanej gablocie, a dociekliwi zwykle uczeni niemieccy jakoś w ogóle nie interesują się nim. Ostatnią poważną pracę na jego temat wydał w roku 1972 pasjonat starych druków i księgarz Eric Thompson.


Trudno orzec, czy Geryl dotarł do niemieckiego wydania z 1901 roku, czy do pracy Thompsona. Czegóż mógł się z nich dowiedzieć? Otóż kodeks nie jest Kodeksem, ale pasem papieru w formie sześćdziesięciostronicowej harmonijki, to tzw. leporello. Ów papier zrobiony jest z kory drzewa z rodzaju fikus. Problem w tym, że żaden z około 1200 gatunków z rodzaju fikus w Ameryce nie występuje, a dokładnie nie występował, dopóki nie został tam przywieziony przez Europejczyków. Obecnie jego plantacje spotkać można w Meksyku, Kalifornii i na Florydzie. Rośnie tam również w formach zdziczałych. Żeby nie było nieporozumień - Kodeks drezdeński miał powstać w latach 1200-1250, a więc na długo przed przybyciem Europejczyków. Ten figowy papier pokryty jest ponoć stiukiem z wapna palonego (jak to się trzyma?). Na stronach kodeksu znajdują się kolorowe obrazki i glify w trzech jakoby językach: nahuatl, tj. azteckim, współczesnym języku Majów, chyba yucatec maja i języku Majów klasycznych tj. tych właśnie od wielkiej cywilizacji mezoamerykańskiej. Teoretycznie możliwe jest, że klasyczni Majowie w 1200 roku znali język nahuatl, choć języki majańskie mają się do języka azteckiego jak polski do chińskiego, a Tenochtitlan założyli Aztekowie dopiero w 1325 roku.

W wieku XV i XVI nahuatl jako język władców imperium azteckiego powszechnie znano w Ameryce Środkowej. W roku 1803, kiedy to Aleksander von Humboldt zwiedzał Meksyk, był drugim po hiszpańskim językiem tego kraju. Już w XVI wieku przetłumaczono na nahuatl Pismo Święte, pisano w nim kazania i publikowano literaturę, głównie katolicką. Od XVI wieku zgodnie z zaleceniem cesarza Karola był on językiem misjonarzy. O ile więc Majowie jako wielcy mędrcy i erudyci mogli znać język jakiegoś koczowniczego plemienia odległego od ich siedzib prawie 2 tysiące kilometrów, o tyle znajomość przez nich współczesnego Humboldtowi języka maja jest już skrajną niedorzecznością. Jak dzisiaj wiemy, a nie wiedział tego Humboldt, klasyczni Majowie mówili językiem cholo - istotnie z rodziny majańskiej, który ma się tak do współczesnego maja, jak klasyczna greka Homera do współczesnego języka greckiego. Owe dwa języki majańskie rozdzieliły się około 1200 lat p.n.e., a więc 3 tysiące lat przed wizytą Humboldta w Meksyku. Jeśli przyjmiemy więc, że Homer znał współczesną grekę, to możemy również przyjąć, że klasyczni Majowie znali język swojego jakoby Kodeksu. Trzeci język Kodeksu drezdeńskiego to glify ponoć języka klasycznych Majów, a tak naprawdę różnorodne glify mezoamerykańskie, z których wyczytać można wszystko, nawet jutrzejszą prognozę pogody.

Czytelnik niewątpliwie zauważy, że wszędzie tam, gdzie mowa jest o piśmie Majów, używa się terminu glif, który może oznaczać graficzną formę: głoski, sylaby, słowa itp. Glifem jest nie tylko litera, ale także znak drogowy. Kilkakrotnie uważano już, że umiemy odczytać glify Majów, choć znajdują się tylko w czterech wątpliwych kodeksach i wielu bardzo krótkich inskrypcjach. Zawsze okazywało się jednak, że głoska, która wydawała się przyporządkowana jakiemuś glifowi lub glifom, może mieć jakiś inny glif, i tak w kółko Macieju. W czasach Humboldta panował pewien optymizm. Jeśli to on sporządził ów trzeci zapis, to mógł wyobrażać sobie, że notuje tam coś sensownego. Glify Majów oficjalnie jako pierwszy odczytał E. Forsteman w 1887 roku. Przed nim i po nim byli inni "pierwsi".

Przejdźmy teraz do treści, którą istotnie da się odczytać. Otóż są tam obliczenia astronomiczne, opisy obrzędów religijnych, tabele zaćmień Słońca i Księżyca, ruchy planety Wenus, opisy gwiazdozbiorów oraz zapiski rolnicze i medyczne. Dane liczbowe stanowią najsilniejszą stronę Kodeksu, ponieważ zapisano je systemem wspólnym dla wszystkich chyba kultur mezoamerykańskich od czasu Olmeków - prostą metodą kropek i kresek. Postawmy teraz dwa pytania.
Czy Patrick Geryl mógł z Kodeksu drezdeńskiego wywieść datę 21.12.2012? Czy w Kodeksie drezdeńskim mogły być jakieś sugestie dotyczące magnetyzmu?

Odpowiedź na pierwsze pytanie brzmi - tak. Zrobiono to już wcześniej. W roku 1975 Frank Walters, w tym samym roku bracia McKennowie z dodatkiem pewnej porcji mistycyzmu, Jose Argüelles w 1987 roku i tuż przed Gerylem John M. Jenkins w roku 1995. Koncept potrójnego kalendarza: kultowego (260 dni), słonecznego (365 dni) i tak zwanej długiej rachuby (ponoć od 3114 roku p.n.e.) był powszechnie znany wśród różnych ludów Ameryki Środkowej. Nie ma żadnego dowodu, że te trzy systemy lub choćby tylko jeden wymyślili klasyczni Majowie. Prawdopodobnie wszystkie powstały zupełnie odrębnie. Chcąc otrzymać ową magiczną datę 21.12.2012 - tak naprawdę przybliżoną - trzeba skompilować trzy systemy. Wyobraźmy więc sobie, że do roku liczonego od narodzin Chrystusa dodajemy rok ucieczki Mahometa, potem odejmujemy liczbę lat od założenia Rzymu znów do narodzin Chrystusa i otrzymujemy datę końca świata. Proste? Tak w przybliżeniu zrobił Patrick Geryl i jego poprzednicy. Dokładny sposób wyliczeń znajdzie czytelnik na niemal każdej stronie internetowej poświęconej tajemnicy roku 2012. Geryl mógł istotnie dowiedzieć się o kalendarzach z Kodeksu drezdeńskiego. Aleksander von Humboldt też je znał.

Co do drugiego pytania, tu odpowiedź jest również twierdząca. Wszystkie opisane w Kodeksie drezdeńskim zagadnienia pozostawały w sferze zainteresowania Humboldta i Gaussa. W roku 1809 ukazała się np. wielka praca tego ostatniego Teoria ciał niebieskich obiegających Słońce po orbitach stożkowych. Jeśli przyjmiemy, że tym żartownisiem był istotnie Aleksander von Humboldt, to na koniec przeprowadźmy krótkie śledztwo, aby dowiedzieć się, jak do tego doszło. Przenieśmy się do roku 1805. Rok wcześniej zmarł w Lyonie teolog i antykwariusz kardynał Stefano Borgia. Wielki pasjonat starożytności już za życia dopuścił do swoich zbiorów różnych badaczy. Po jego śmierci manuskrypty zostały spisane i rozdzielone. Badaniem owego zbioru zajmował się między innymi Aleksander von Humboldt i on to w roku 1805 dokonał największego dotąd odkrycia w badaniach kultur mezoamerykańskich - odnalazł ogromny kodeks aztecki zwany dziś Kodeksem Borgia. Dzieło wykonane jest ze skóry zwierzęcej, ma 76 stron i prawie 11 metrów długości, a napisane jest znakami języka nahuatl. Właściwie wszystkie sensowne informacje kalendarzowe i astronomiczne z Kodeksu drezdeńskiego są w Kodeksie Borgia. Podobnie jest z całą ikonografią i treściami religijno-magicznymi.

Datowany na XV wiek Kodeks Borgia znajduje się w Bibliotece Watykańskiej i każdy naukowiec ma do niego dostęp. Faktycznie istniejący Kodeks Borgia mógł być więc inspiracją i źródłem wiedzy dla Aleksandra von Humboldta. Jaki był jednak powód żartu? Z pewnością nie oczekiwanie sławy lub pieniędzy. Aleksander, tak jak i jego brat, był już dostatecznie sławny i chyba tu jest przyczyna: rodzaj pychy. Bracia von Humboldt i Carl Friedrich Gauss byli w roku 1810 półbogami, a dokładniej w sensie intelektualnym za takich się uważali. Gauss lubował się w różnego rodzaju łamigłówkach i zagadkach. Stąd już tylko krok, aby wykonać leporello (Kodeks drezdeński) na wzór zabawki służącego Don Giovanniego z mozartowskiej opery komicznej po to, aby zagrać potomnym na nosie, mając na myśli słowa innego swojego ulubieńca Figara: Udawać, że się nie wie tego, co się wie, że się wie wszystko, czego się nie wie, że się rozumie to, czego się nie pojmuje... często, jako największy sekret ukrywać, że nie ma żadnego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz