czwartek, 1 września 2011

Naturalne leczenie

W klinicznym leczeniu raka stosuje się najczęściej: zabiegi operacyjne, chemioterapię i radioterapię. Później uzupełnia się jeszcze dodatkową partią chemicznych środków stosownych do typu raka. Mało kto wyjaśnia chorym jakie mogą być skutki takiego leczenia.

Leczenie powinno być połączeniem sztuki i nauki, znajomości ciała i duszy. Każdy przypadek wymaga innego podejścia.

Kilka miesięcy temu na księgę gości na "Rose of Sharon" napisała kilka wpisów Urszula, nie pisała o sobie, lecz czułam, że jest przy niej potężne cierpienie. Rozmawiałam o tym z Dobrym Samarytaninem i nawiązaliśmy kontakt z Ulą. Okazało się, że się nie myliłam. Choroba nowotworowa i wieloletnie leczenie, samotność, brak pieniędzy uczyniły z jej życia piekło...

Przypadek Urszuli zasługuje na głęboką refleksję. Zanim poddamy się leczeniu, a może lepiej byłoby powiedzieć, pozwolimy z siebie zrobić "królika doświadczalnego" dobrze byłoby wiedzieć coś więcej o skutkach ubocznych klinicznego leczenia raka.

Jeśli już zdecydujecie się na chemioterapię, radioterapię należy wprzódy wiedzieć jak może takie leczenie się skończyć? Warto też wiedzieć, że można częściowo zabezpieczyć się przed chemioterapią i radioterapią naturalnymi preparatami, jeśli już chory podejmuje taką decyzję. Ja wiem, lekarze tego nie popierają, a nawet są przeciwni, tylko kiedy pojawiają się symptomy uboczne leczenia i uszkodzenia ciała (spalone chemią, choroba popromienna) wtedy otrzepują ręce i uciekają z placu boju, a jak niosą słuchy potrafią posunąć się do jeszcze bardziej drastycznych działań.

Takiego pacjenta, który ich później za dużo "nęka" szukając dla siebie pomocy, potrafią umieścić nawet w psychiatryku, jako wystarczający dowód na to, że to pacjent jest tu winny, a nie ich "sztuka leczenia". Takich przykładów można znaleźć wiele, stykam się z tym osobiście prawie każdego dnia. Ula nadal żyje, ale ilu z nich nie miało tego szczęścia, umierali nawet kilka minut po chemioterapii, lub parę godzin po radioterapii następowało drastyczne pogorszenie zdrowia i szybka śmierć.

Personel medyczny pracujący na onkologii dobrze o tym wie. Docierają do mnie różne ludzkie dramaty po leczeniu raka. Wielu ludzi w opłakanym stanie prosi o pomoc, ale często już nic nie da się dla nich zrobić, jedynie można ulżyć (albo i nie ... ) w cierpieniu. Ludzie nie chcą o tym pisać, jest to dla nich zbyt wielka trauma, a nawet się wstydzą swojej ułomności. Moja koleżanka po 15 latach leczenia raka nadal na to wspomnienie płacze. Do dzisiaj leczy skutki po chemioterapii.

Toteż bardzo dziękuję Urszuli, która dzieli się z nami swoimi bolesnymi doświadczeniami, w ten sposób możemy się dowiedzieć prawdy o skutkach ubocznych klinicznego leczenia raka.

I powiem szczerze, czytając historię Uli, nie tylko włos się jeży na głowie, ale to jest wielki cud, że Urszula jeszcze żyje. W Vancouver również znam kobietę, która w czasie tradycyjnego onkologicznego leczenia była już wiele razy w stanie śmierci klinicznej, i też aż trudno uwierzyć, że ciągle żyje po tym co przeszła, trwa to już co najmniej 6 lat. Była 5 razy na stole operacyjnym z powodu kruszenia się jej ciała po chemioterapii. Miała to szczęście, że lekarze byli jeszcze w stanie ją nareperować, ponieważ ciało spalone chemią potrafi rozpadać się, jest zbyt kruche i chirurdzy nie zawsze chcą operować wewnętrzne uszkodzenia. Leczenie chemioterapią nie pomogło, rak (wątroby) nadal jest na swoim miejscu, a myślę, że ją trzymają przy życiu naturalne preparaty i jej silna wiara.

Myślę, że tą drogą możemy nawiązać kontakt z wieloma osobami o podobnych doświadczeniach. Piszcie odważnie i nie skrywajcie prawdziwych faktów. Niżej historia Urszuli...

(Wiesława)





Mam na imię Urszula urodziłam się 21.10.1962 r. Jestem 9 lat po radioterapii (tzw. "bomba kobaltowa") + "korki". "Korki" to specjalna terapia chyba tylko dla kobiet. Takich "korków" miałam 3, które o ile dobrze pamiętam trwały po 15 min. (Pamiętam kobiety, które nawet całą dobę leżały z takimi "korkami"). Kobalt podano mi po dwóch operacjach (22 naświetlania), ponieważ rozpoznanie brzmiało: Status post panhysterectomian propter leyomyosarcoma (to rodzaj raka złośliwego).

Profesor Szpakowski, który mnie operował dwukrotnie, poinformował mnie, że jest to bardzo rzadki rodzaj raka, toteż i o nim w medycznych książkach niewiele się pisze, a i na sympozjach nie jest omawiany.



Po drugiej operacji podano mi krew (transfuzja). Niestety podano mi złą krew, po której wystąpiły na moim ciele bąble koloru czerwonego. Natychmiast podano mi 5 wielkich strzykawek płynu odtruwającego w kolorze żółtym. Byłam później pod specjalną opieką samego Pana Ordynatora. Pamiętam również fakt, że bolała mnie dość długo i mocno klatka piersiowa.

Zapytałam pielęgniarkę co może być tego przyczyną powiedziała, że to po reanimacji. O tym fakcie nikt mnie wcześniej nie poinformował. Ponieważ nie miałam przy sobie bliskiej mi rodziny, więc nikt nie zajął się sprawą złej transfuzji, a ja sama nie miałam na to siły, ani do tego głowy. Wówczas po raz pierwszy zaczęły pojawiać się zmiany na mojej skórze. Początkowo, na twarzy, później na plecach, kolejno na brzuchu, szyi i nogach.

Wyglądało to tak jakbym była poparzona (taką diagnozę stawiali niektórzy lekarze). Jednak już dzisiaj wiem, byłam poparzona od wewnątrz i na zewnątrz kobaltem i być może również podana krew miała wpływ na dalszy mój stan zdrowia - a to co pokazało się na skórze to był tego pierwszy objaw. Jeżdżąc już na dalsze naświetlania widziałam, że moja skóra zmienia się w jedną wielką ranę, a ja ogólnie słabnę. Niestety lekarze nie baczyli na to, tylko mówili, że powinnam się cieszyć, bo nie mam już raka i żyję. No tak ale zapomnieli o jednym, że takie poparzenie spowoduje cierpienie przez długie lata i czy ja to wytrzymam i przeżyję to tak naprawdę (chyba) nikogo nie obchodziło.

Pamiętam fakt, kiedy to pani doktor na onkologii skrzyczała mnie, jak powiedziałam, że nie chcę brać lamp wręcz powiedziała, że jestem nieodpowiedzialna i nie wiem jakie mogą być tego konsekwencje. Znalazłam się wówczas u ordynatora na rozmowie, który przekonał mnie jednak do naświetleń. Ja z każdym dniem czułam się coraz gorzej i gorzej.



Po radioterapii kazano mi jeszcze zakupić tabletki (nazwy nie pamiętam, niestety), które miały mnie "chronić" przed nawrotem choroby.

Lek był wówczas bardzo drogi, ale mnie kosztował jedynie symboliczną złotówkę, miałam to "szczęście", że trafiłam na okres refundacji przez NFZ. Kilkakrotnie również miałam prześwietlane płuca, dlatego, że ten właśnie rodzaj raka ma to do siebie, że atakuje właśnie płuca. W tym czasie rany pokazywały się już na całym ciele, powstawały również guzy w różnych częściach ciała. Wizyty u specjalistów i stosowane maści nic nie pomagały. No, może czasami po poprawieniu sobie odporności preparatami ziołowymi na chwilkę było lepiej. Jednak taka poprawa trwała bardzo krótko.



Zaczęłam szukać pomocy poza medycyną akademicką, między innymi wśród nietypowych uzdrowicieli. Jedną z takich wizyt miałam u szeptunki. Było to chyba w 2004 roku. Szeptunki, to kobiety, które modlą się i jednocześnie stosują dość dziwne metody leczenia (palenie wełny, jajka, modlitwy). Ja taką szeptunkę znalazłam w malutkiej wsi nieopodal Hajnówki na Podlasiu. Pojechałam do niej, ponieważ swego czasu słyszałam o tym w "Rozmowach w Toku" (program prowadzony przez Ewę Drzyzgę na TVN), a później przeczytałam w jednym z numerów "Wróżki". Zatem nastawiona pozytywnie pojechałam tam z nadzieją - jak zwykle.

Droga była długa i męcząca, ale udało się nam trafić mimo, iż jest to wioska licząca tylko 4 domy. Okolica cudna, nieskażona zupełnie, powietrze czyste, przepiękne pola i łąki. W progu przywitała nas stara kobieta w chustce na głowie. Dom jej to chałupinka z drewna prawie rozwalająca się i taka również stodoła. Zapytała w jakim celu przyjechałam? - opowiedziałam jej pokrótce jaki mam problem i dlaczego do niej trafiłam. Zaczęła swój rytuał. Początkowo przepięknie modliła się po białorusku, trzymając ciągle księgę nad moją głową.

Przyznam, że do dzisiaj słyszę jej śpiewny, modlący się głos. Później nastąpił najważniejszy moment - mianowicie palenie wełny nad moją głową. Położyła na niej jakąś ścierkę i tylko słyszałam jej śpiewną modlitwę. Zapytałam tą kobietę po zakończeniu i co będzie dalej ze mną? A ona odpowiedziała, że dym trzy razy poszedł na dół i to źle wróży, ale za trzecim razem na sam koniec uniósł się do góry - czyli będzie bardzo ciężko, ale dobrze się wszystko skończy. Jeśli mam być szczera trzymam się słów tej kobiety bardzo mocno do dnia dzisiejszego. Miała tyle ciepła w sobie, że nie sposób jej nie uwierzyć. Nie wzięła zapłaty. Powiedziała, że za modlitwę nie bierze pieniążków, bo to jest od Boga. Nagrałam cały ten rytuał na kasetę magnetofonową, aby znajomi mogli posłuchać słów tej wspaniałej starej, ubogiej, a jakże bogatej duchowo kobiety.



Wróciłam do domu i czekałam na cud, niestety cudu nie było. Na mojej skórze pokazywały się nadal guzy i ranki, a później z tych małych zmian tworzyły się czasami zmiany wielkości jabłka. Bolało, piekło, rwało bardzo a z ran sypało się coś, co można przyrównać do spalonego ziarenka, z tego pokazała się spora ilość ropy (nawet w kolorze zielonym). Po rozpuszczeniu "tego czegoś" okazało się, że jest to krew. Zmiany na nodze były leczone przez kilkanaście miesięcy (w różnych szpitalach) z marnym skutkiem. Natomiast na głowie rany mam do dzisiaj - trwa to już lat 9. Chodziłam przez wiele lat w kompresach na buzi. Tak naprawdę nikt mnie już nie pamiętał bez opatrunków - ciekawe prawda? Tak jak obecnie chodzę bez przerwy w chustce, mam rany na głowie i noszę kompresy.

Właściwe moje leczenie tych przewlekle tworzących się ran wyglądało tak, że lekarze zalecali antybiotyki, sterydy i inne maści (było tego bardzo dużo), do tego były bardzo drogie, a ja wyłam z bólu. Jedyną rzeczą jaka w małym stopniu przynosiła mi ulgę była maść nagietkowa, do której wróciłam ponownie za namową Wiesi. Lekarzom się to oczywiście nie podobało, oni widzieli nadzieję w antybiotykach i sterydach, które tylko pogarszały stan ran, a moim ratunkiem było usuwanie - wyrywanie niesamowicie bolesnych tkanek, tylko ich usuwanie przynosiło mi ulgę. Krzyczeli na mnie, a czasami widziałam ironiczny uśmiech na ich twarzach, wówczas zrobiono ze mnie psychicznie chorą.
Byłam tak bardzo obolała, że chciałam kilkakrotnie popełnić samobójstwo. Mimo podejmowanych prób nie udało się. Opiszę tutaj jedną z takich prób - byłam bardzo zbolała i już na lekach uspokajających, właściwie spałam cały czas. Jednak każda chwila przebudzenia to był silny ból - nie do wytrzymania, więc brałam jedną tabletkę nasenną, później kolejną i tak jedną po drugiej. W końcu postanowiłam, że zbiorę wszystkie leki w pojemnik, napisze list i połknę wszystko - wiedziałam, że biorąc taką ilość leków na pewno zasnę na zawsze. Tak też uczyniłam jak zaplanowałam. Naszykowałam leki i napisałam list do najbliższych. Jednak nie zdążyłam ich zażyć, bo "coś" zaciągnęło mnie do łóżka, gdzie natychmiast zasnęłam. Nie wiem ile godzin spałam, w każdym razie po przebudzeniu skierowałam swoje kroki w kierunku leków i wszystkie wrzuciłam do ubikacji. Byłam w szoku, że to zrobiłam, bo w końcu byłam gotowa je zażyć. Jednak "coś" lub "ktoś" kierował mną, bo tak na prawdę to co zrobiłam nie było moją decyzją.

Po tej nieudanej próbie samobójczej postanowiłam po raz kolejny pójść do specjalisty. Wierzyłam, że ta nieudana próba samobójcza daje mi szansę na zdrowie. Wizyta u Pana prof. Andrzeja K. (dermatologa i immunologa) w jego prywatnej klinice, a później na oddziale dermatologicznym w szpitalu skończyła się na tym, że zrobił zdjęcia mojej twarzy i skierował na leczenie psychiatryczne z podejrzeniem, że jestem chora psychicznie, bo sama rozdrapuję swoją skórę i wyrywam bolesne tkanki. Mówił, że nawet sobie nie wyobrażam co ludzie potrafią ze swoim ciałem robić.

Przepisał też kolejną maść na antybiotyku + skierowanie do psychiatry. Ja cierpiąca nie miałam na to wszystko wpływu i szczerze mówiąc siły. Uwierzyłam specjaliście po raz kolejny, ale się zawiodłam. W końcu światowej sławy lekarz taką diagnozę postawił. Mało tego zdjęcia, które zrobił mają służyć studentom - on będzie uczył studentów stawiając błędną diagnozę?

Szczerze mówiąc bardzo pragnę wyzdrowieć, aby móc pójść do pana profesora pokazać mu swoją wygojoną już skórę.



Pewnego razu gdy już wydawało mi się, że na twarzy wygoiły się moje rany zobaczyłam, że z kolei na mojej głowie po prawej stronie coś rośnie, czego nazwać nie potrafiłam. Nie bolało mnie to wcale ani też nie szczypało czy piekło, było bardzo miękkie i dość spore. Pewnego wieczoru gdy czesałam włosy zadrasnęłam to "coś" i w pewnym momencie poleciała żywa krew. Tej krwi było tyle, że zalała całą moją głowę i twarz. Po jakimś czasie wszystko się wyciszyło, umyłam wodą głowę i poszłam spać. Później również nie czułam żadnego bólu ani szczypania. Oczywiście nie poszłam z tym do lekarza, bo wiedziałam, że mi nie uwierzą, a ponieważ się uspokoiło, więc nie uważałam, aby taka wizyta u lekarza była konieczna. W końcu nieustannie byłam uważana za osobę szukającą sensacji. Taka sytuacja nie powtórzyła się już nigdy.

Był czas kiedy trafiłam do immunologa - prof. Tchórzewskiego. Starszy siwy pan zajął się mną bardzo serdecznie i w dodatku w Poradni NFZ w szpitalu Centrum Matki Polki w Łodzi. Zalecił bardzo drogie badania, za które nic nie płaciłam. I co się okazało? A mianowicie to, że po szczegółowych badaniach, gdy zjawiłam się u niego z wynikami, aż krzyknął - dziecko, dlaczego tak późno do mnie przychodzisz?! Gdzie się leczyłaś? Ja odpowiedziałam - Panie prof. nie leczył mnie kowal i podałam nazwiska profesorów przez których byłam leczona, m. in. prof. Andrzej K., prof. Anna J. S., prof. Ewa C. U prof. Ewy C. miałam jedną z pierwszych wizyt (prywatnie). Ona to po raz pierwszy też postawiła diagnozę (tylko oglądając zmianę), że jest to gronkowiec i przepisała mi antybiotyk. Byłam również u sędziwego wojskowego lekarza dermatologa (tzw. starej daty, który po trzech wizytach poddał się).

Na to pan prof. Tchórzewski pokiwał tylko głową. Podawał mi leki (zastrzyki) immunologiczne - jeden to TFX, pozostałych nazw zastrzyków niestety już nie pamiętam. Inne bardzo źle na mnie działały - był mocno zdziwiony, bo powinnam się po nich b. dobrze czuć, a Ja po takim zastrzyku przychodziłam do domu i cała się trzęsłam (miałam drgawki podobne do grypowych). Niestety NFZ zlikwidował poradnię immunologiczną, a pan prof. przeniósł się do prywatnej poradni, więc ja już do niego nie mogłam chodzić. Trafiłam do innej poradni immunologicznej na ulicy Czechosłowackiej w Łodzi. Tam po konsultacjach niczego szczególnego nie stwierdzono, nawet podważono w pewnym stopniu diagnozę prof. Tchórzewskiego - napisano czyraczność i nic nie zalecono. Jedynie skierowano mnie do hematologa.

Hematolog chciał zrobić punkcję na co się nie zgodziłam. Skoro tak, to po cichu powiedział, abym się może leczyła naturalnie. Powiedziałam temu lekarzowi, że już piję zioła. Nie zdziwił się, nie krzyczał tylko powiedział, że bardzo dobrze. To kolejny etap moich poszukiwań.



W międzyczasie miałam również przygodę z zębami - tak mi się wydawało. Otóż (niestety roku nie pamiętam, ale mogło to być 5 - 6 lat temu) miałam ból zęba (lewa strona). Pojechałam do stomatologa, powiedziano mi, że należy wyrwać ząb. Uczyniono to wg wszelkich prawideł, powinno być wszystko w porządku, ale jak się później okazało to co najgorsze dopiero się zaczęło. Po kilku lub kilkunastu dniach miałam ponownie po lewej stronie ból. Pojechałam na chirurgię - nic nie stwierdzono.

Takie wizyty na chirurgii należały prawie do codzienności. Pewnego dnia pani na chirurgii powiedziała, że mam coś dziwnego na dziąśle i że czegoś takiego jeszcze nie widziała. Nawet zebrało się konsylium i oglądało to dziwne "coś". Poza tym miałam na policzku wielką ranę, aż na wylot. Wyrwano kolejny ząb ale i to nie pomogło. Pewnego dnia trafiłam z bólu na pogotowie chirurgii szczękowej prawie z omdleniem. Zbadano mnie tam bardzo dokładnie. Praktycznie wszyscy lekarze z różnych specjalności szukali przyczyny bólu, który powodował to, że byłam ciągle omdlona, a ból nie ustępował. Nic nie znaleziono. Wreszcie pewnej nocy wylądowałam w szpitalu na oddziale w Łagiewnikach pod Łodzią.



Zaaplikowano mi moc zastrzyków przeciwbólowych i udało mi się na chwilę zasnąć. Jednak niestety zastrzyki przestały działać, a ból powrócił. Zaznaczę że próg bólu mam b. wysoki. Zatem w ciągu kilku dni pobytu w szpitalu wzięłam tyle zastrzyków przeciwbólowych, że lekarze powiedzieli, iż więcej mi dać nie mogą, bo mogę nie przeżyć. Zawieziono mnie karetką do Łodzi na chirurgię, gdzie po raz kolejny usunięto mi następny ząb. To również nic nie pomogło. Dzisiaj już nie pamiętam co się stało, wreszcie ból w dziąsłach minął. Jeden z lekarzy chirurgów powiedział mi jedno ważne zdanie - proszę pani, ja mogę pani wyrwać wszystkie zęby, ale i to nie pomoże - to jest sprawa immunologii.

Stosowano u mnie również autochemioterapię (20 zastrzyków). Autochemioterapia to zastrzyki robione z własnej krwi, czyli pobiera się od pacjenta jego własną krew i zaraz wstrzykuje w pośladek, jak również robiono szczepionkę z wymazu z rany, którą później piłam. Taką szczepionkę zrobiono w Łódzkiej Stacji Krwiodawstwa. Ta terapia miała trwać 3 miesiące, jednak chyba po 1,5 miesiącu zrezygnowałam, ponieważ było tylko gorzej.

Autochemioterapie zaleciła mi dr Ludmiła G., natomiast szczepionkę zalecił lekarz chirurg ze szpitala z ul. Północnej w Łodzi.

Moja pomoc ze strony świata lekarzy była niewielka albo żadna. Trafiłam więc do dr Zofii G. we Wrocławiu - ta pani dr to znana naturoterapeutka i homeopatka ponadto sławny irydolog. Zrobiła mi badanie komputerowe, następnie przyszła pani z wahadełkiem i coś tam badała, kolejno jej mąż Andrzej K. znany hipnotyzer zrobił mi sesję, później jeszcze byłam na jakimś badaniu komputerowym mającym na celu poprawić moją odporność.

Nie napiszę ceny tej wizyty, była niebagatelna, a do tego doszły jeszcze koszty preparatów i koszt transportu (wynajęty samochód). Umówiła mnie na kolejną wizytę i było podobnie. Ile było takich wizyt nie pamiętam. Jednakże kiedy okazało się, że bardzo cierpię i potrzebuje pomocy pani dr, to właśnie ona była na jakimś zjeździe w Szwajcarii. Zadzwoniłam do niej z prośbą o pomoc, a ona odpowiedziała mi - pani Urszulko niech pani znajdzie w pobliżu sobie dobrego homeopatę, bo ja tak daleko jestem i nie zawsze uchwytna. No cóż zostałam po raz kolejny na "lodzie". Znalazłam sobie zatem lekarza homeopatę na miejscu, ale niestety i on po kilku wizytach zrezygnował. I kolejny "klops". Szukałam dalej, nie poddając się.

Znalazłam dr Ludmiłę G. (rosyjska lekarka mieszkająca w Polsce). Irydolog - podobno świetny. Zaczęłam do niej chodzić. Na początek wprowadziła mnie do "łańcuszka" TIENS twierdząc, że będę miała taniej preparaty. Przyjmowała mnie za darmo, ale za preparaty musiałam płacić i to słono. Kilka m-cy do niej chodziłam, ale gdy ponownie poczułam poważny kryzys - ból głowy, który rozrywał ją na kawałki - odpowiedziała mi, że nie jestem jej jedyną pacjentką i że nie da rady, aby wysłuchiwać moich problemów. Ma swoje kłopoty. Bez komentarza - prawda?



Zrezygnowałam z jej usług i już więcej do niej nie poszłam. Po drodze byli też lekarze z Mongolii - chodziłam kilka m-cy. Brałam zioła, robiono mi masaże bańkami i zabiegi moksą. Niestety mimo ich wielkiej chęci pomocy - nie udało się im mi ulżyć... w bezradności rozkładali ręce. Jeden z naturoterapeutów zalecił mi nawet pijawki na twarz, miałam ich 15, jednak i one nie pomogły.

Był również taki moment, kiedy to pewnego dnia zupełnie nie mogłam wstać z łóżka. Nogi i ręce odmówiły mi zupełnie posłuszeństwa. Ból w kręgosłupie był nie do wytrzymania, do toalety (mimo, iż mam bardzo blisko) szłam bardzo długo. Mogłam pić tylko wodę. Nie pamiętam co pomogło, w każdym razie po tych 8 dniach udało mi się wstać z łóżka i powolutku wrócić do normalności.



We wrześniu 2009 roku lekarz rodzinny zalecił mi wizytę u onkologa, aby sprawdzić stan moich jelit. Onkolog natomiast dał mi skierowanie na badanie z kontrastem całej jamy brzusznej. Zrobiłam takie badanie i cierpliwie czekałam na wynik.

Po kilku dniach odebrałam wynik, który wskazywał, że są jakieś zmiany (polipy), a szczególnie zainteresował mnie jeden wyraz "WZNOWA?" (tak był napisany ze znakiem zapytania). Poszłam z tym wynikiem z powrotem do lekarza kierującego, a On natychmiast chciał dać mi skierowanie na chemioterapię. Byłam zaskoczona, że tak szybko podjął decyzję. Nie wyraziłam zgody, a pan dr podobnie jak wcześniej pani dr onkolog, zaczął mnie pouczać o konsekwencjach mojej decyzji.

Wykrzykiwał, że jestem nieodpowiedzialna. Ja natomiast ze spokojem odpowiedziałam panu dr, że jestem odpowiedzialna za swoje zdrowie i dlatego na żadną chemię już więcej nie pójdę. Trzeba by było widzieć i słyszeć pana doktora, wręcz oszalał. Ja też już później nie byłam dłużna, nasza „rozmowa” była słyszalna bardzo dobrze na całym korytarzu. W ostateczności postawiłam na swoim, ale musiałam napisać oświadczenie, że nie wyrażam zgody na leczenie (chemioterapię). Na pożegnanie od Pana dr usłyszałam jeszcze raz o moim braku odpowiedzialności za swoje życie.

w jamie brzusznej był tak silny, aż do omdlenia. W szpitalu stwierdzono stan zapalny trzustki i podniedrożność (powiedziano mi, że to po radioterapii). Były też przygotowania do mojej operacji lecz ku zdziwieniu lekarzy nie wyraziłam na nią zgody. Poinformowano mnie również, że mogę się liczyć z takimi atakami. Poprosiłam tylko, aby zrobiono wszystko by minął ból i zostałam wypisana do domu.

Przez te 9 lat byłam wiele razy w szpitalu, na różnych oddziałach. Od oddziału chirurgii, poprzez ogólny, szpital dermatologiczny, po oddział menopauzy w Szpitalu Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi.

Do tego dochodzi jednomiesięczny pobyt w szpitalu psychiatrycznym, na którym znalazłam się (zgłosiłam się sama) po kolejnej wizycie u dermatologów, gdzie potraktowano mnie jak chorą psychicznie. W związku z tym postanowiłam, że pójdę do takiego szpitala i udowodnię lekarzom, że leki psychotropowe nie pomogą wyleczyć moich ran. I tak też się stało. Wypisano mnie po miesiącu ogłuszoną lekami psychotropowymi, natomiast jak łatwo się domyślić rany nadal były. Na koniec lekarka powiedziała, że zostałam wyciszona. Dostałam skierowanie do Poradni Zdrowia Psychicznego, aby dalej kontynuować psychiatryczne leczenie.



Oczywiście posłusznie chodziłam na wizyty i brałam psychotropy. W pewnym momencie powiedziałam dosyć! Stwierdziłam, że one mnie tylko ogłupiają i je odstawiłam.

Ponieważ mój zmarły w 1999 roku mąż był w Afryce (zmarł na nieustaloną przez lekarzy chorobę, chorował 7 lat), więc i ja postanowiłam, że przebadam się w kierunku chorób tropikalnych. Zadzwoniłam do Gdyni (Instytut Chorób Tropikalnych), niestety otrzymałam odpowiedź negatywną. Powiedziano mi, że minęło zbyt wiele lat, wobec powyższego na pewno nie mam żadnej choroby tropikalnej. Próbowałam w Łodzi. Poszłam do laboratorium w Szpitalu na ul. Kniaziewicza z zapytaniem, czy jest możliwość zrobienia takich badań? Odpowiedziano mi, że owszem, ale cena jest tak wysoka (jedno badanie miało mieć koszt nawet 10 tys zł - cenę uzasadniano tym, że moje wyniki podobno trzeba było wysłać gdzieś za granicę), aby zrobić większość takich badań musiałabym chyba okraść bank.

Przyznam, że analizując przebieg mojej choroby stwierdzam, iż zaczęła się ona na długo przed chorobą mojego męża. W końcu wiemy, że rak nie powstaje z dnia na dzień. Zatem było to już prawdopodobnie w latach 90-tych. Ponieważ mąż mój wymagał mojego całego zaangażowania zupełnie nie zwracałam uwagi na to, co się ze mną dzieje. Jak widać „przespałam” pierwsze symptomy choroby. Dzisiaj z perspektywy czasu wiem, że już miałam takie objawy: jak obfite krwawienia. Dopiero po jego śmierci kiedy zaczęłam bardzo chudnąć i jeszcze bardziej krwawić okazało się, że jest to ostatni dzwonek. Czyli jak widać choroba ta bezboleśnie rozwijała się od dobrych kilku lat, aż do pierwszej operacji we wrześniu 2000 roku.



Miałam również incydent z egzorcystą. Łapałam się jak widać dosłownie wszystkiego szukając przyczyny mojego stanu i odpowiedzi na pytanie - dlaczego nie czuję się lepiej, a jest wręcz odwrotnie?. Pan Ireneusz W., łódzki egzorcysta na pierwszej wizycie powiedział, że sprawa jest dość skomplikowana. W końcu nie trafiłabym do niego, gdyby to wszystko było takie proste.

Wiem, że w trakcie zabiegów likwidował "coś" co się do mnie (podobno) dość mocno przyczepiło i wcale dobre dla mnie nie było i wiem też, że było to dość trudne do usunięcia - tak bynajmniej twierdził egzorcysta. O ironio, siedziało to po stronie, która się oczyszcza (czyli lewej). Po jednej z takich wizyt miałam 3-dniówkę. Co to znaczy? A to, że przez 3 dni miałam biegunkę i zwracałam czymś co przypominało zgniło-zieloną trawę.



Powiedziałam jemu również o tym, że mam inicjacje REIKI, a mimo tego nie mogę sobie dzięki tej "energii" w żaden sposób pomóc i, że zaczyna mi to ciążyć. On powiedział, że REIKI jest złe, że nie jest to zgodne z wiarą. Wówczas utwierdziłam się w przekonaniu, że chyba miałam rację, skoro coś daje nam pan Bóg za darmo, to my nie możemy za to brać pieniędzy. Tym bardziej kiedy wiedziałam ile to trzeba zapłacić za mistrza REIKI, włos na mojej głowie się zjeżył.

Pan W. zaproponował mi zatem, że zdejmie ze mnie te inicjacje, chociaż dokładnie nie pamiętam czy je zdjął czy nie, w każdym bądź razie wiedziałam, że nie mam już tego ciężaru, z którym do niego przyszłam. Przyznam szczerze, że poczułam się w dziwny sposób wolna. Pewnie wiele osób ten fakt zaskoczy, ale tak było, poczułam ulgę. Pomyślałam sobie Panie Boże, "nie moja lecz Twoja wola niech się stanie". Nie potrzebuję kursów bo taki kurs przechodzę w swoim życiu, a właściwie szkołę życia. Jeśli mam być zdrowa, będę i to bez żadnych inicjacji. W taki oto sposób zakończyła się moja osobista przygoda z REIKI.

Takich wizyt u tego pana było dość sporo (kilka-kilkanaście), jednak dłużej nie mogłam do niego chodzić z braku funduszy i niezbyt widocznej dalszej poprawy.



I tak po raz kolejny zostałam pozostawiona sama sobie w bólu i bezradności. Poszukiwałam zatem na necie. Znalazłam leczenie uryną. Pojawił się wkrótce na mojej drodze człowiek, który powiedział - pomogę. Przez 8 m-cy stosowałam urynoterapię wg jego wskazówek + post 41 dni + 7) do tego dieta sokowa wg dr Dąbrowskiej. Schudłam bardzo, a rany jak były tak były. pan się wkurzył na mnie, bo pisałam do niego, że ból jest nie do wytrzymania. Bardzo się na mnie denerwował, że zapewne coś źle robię. Robiłam jak zalecił. W międzyczasie poszłam zrobić badanie moczu i co się okazało?: w moczu mam gronkowca i inne bakterie.

Zbita jak pies, obolała, mdlejąca z bólu siadłam do komputera po raz kolejny i na pierwszy rzut wyskoczył mi gabinet medycyny holistycznej pani Rosiak. Umówiłam się na wizytę i tak zostało. Jestem leczona u niej już 16 m-cy. Widzę, ze wkłada w to swoje serce. Płacze ze mną gdy ja płaczę, bo wie jaki mam ból. Robi kompresy, zmienia opatrunki i ogląda rany. Poszłam do niej kiedy miałam głowę miękką jak piłka, a ropa wręcz chlupała, oczy mocno zaropiałe, byłam bardzo chuda (przy wzroście 173 cm waga 54 kg), chuda i szara. Praktycznie zawieziono mnie, bo już nie miałam siły chodzić. Pamiętam, że na pierwszej wizycie powiedziałam, że przyszłam do niej, ale właściwie nie wiem po co, bo nie wierzę, że ona może mi pomóc. Od pani Eli Rosiak biorę preparaty informacyjno - detoksykacyjne dr Jonasza (jest to detoksykacja kontrolowana) i stosuje u mnie biorezonans.

Kiedy kilka miesięcy temu odezwałam się na księdze gości Wiesia postanowiła włączyć się do walki o moje zdrowie i obecnie idzie to już na dwa, a może nawet na trzy fronty. Trzy? A tak trzy, bo zaczęłam stosować naukę Bruno Groeninga (uzdrawianie duchowe). Wiesia i pani Ela wiedzą o wszystkim i wspólnymi siłami starają się mi ulżyć i pomóc. Wiesia zaleca przeróżne preparaty ziołowe, kompresy na głowę z kapusty, soki i inne znane tylko jej metody uzdrawiania.



W lipcu 2011 roku Wiesia zastosowała u mnie 15-dniowy detoks. Był to preparat złożony z 39 ziół (z Ajurwedy, zioła peruwiańskie i nasze krajowe). Po kilku dniach brania tych preparatów miałam dzień kiedy to moje wypróżnienie miało zapach palonego asfaltu. Przyznam się, że byłam w ogromnym szoku, że po tylu latach coś takiego może ze mnie jeszcze wyjść. W każdym razie po tej 15-dniowej kuracji czuję, że wracam do życia. Pani Ela Rosiak, na ostatniej wizycie powiedziała, że widzi bardzo dużą zmianę w moim wyglądzie, skóra robi się różowa, a rany na głowie zaczynają się zmniejszać. Oczywiście jeszcze bolą i się oczyszczają, ale to jest nieporównywalny ból do tego, który miałam.

Natomiast wracając do stosowanej terapii, którą zaleciła mi Wiesia to są stare, sprawdzone sposoby dawno już przez nas zapomniane. Wspomniałam już wyżej o kapuście (pijam sok z kapusty, a liście z niej służą mi za kompresy na rany). To zapomniane warzywo to nic innego jak świetny antybiotyk (czytałam o wyleczonym przypadku gangreny właśnie liśćmi kapusty). Jest wdrożona również cebula, czosnek, cytryna, maść nagietkowa, soki owocowe i warzywne są też zioła takie jak pokrzywa, nagietek, krwawnik, lipa, piję robione przez siebie soki z malin. Stosuję również proszek ze skorupek robionych z wiejskich jajek, w którym jest moc wapnia, a w moim wypadku to bardzo ważne, ponieważ moje kości były mocno naruszone. Zażywam również miód, który daje mi energię. Wcześniej piłam zioła szwedzkie i żeń-szeń w ampułkach, cały czas zażywam organiczny cynk (wszystko zalecane przez Wiesię).

Od pewnego czasu oczyszczam również organizm robiąc lewatywy (z rumianku wody z cytryną i samej wody) do tego biorę priobiotyki (żywe kultury bakterii), które w trakcie robienia lewatyw są wypłukiwane, robię również kąpiele solankowe, oczyszczam zatoki (woda + sól). Nie jem mięsa, nie używam cukru. Staram się jeść wszelakie kasze (kasza jaglana zapomniana przez nas ma właściwości antyrakowe). Stosuję również terapię kryształami (kryształ górski i kryształ różowy). Jak widać to nie jest wcale droga terapia, a jakże skuteczna. Wróćmy do natury, nie bójmy się ziół! Obecnie czekam na preparat kanadyjski, który składa się z 7 grzybków (chińskich, japońskich, tybetańskich i innych), ma on za zadanie odbudować mój system immunologiczny.



W końcu chyba wszyscy sobie zdajemy sprawę, że 22 kobalty spowodowały chorobę popromienną. Nie boję się o tym głośno mówić, ponieważ czytałam objawy takiej choroby (zaraz po naświetlaniach) i były bardzo zbliżone do moich. Pamiętam swoją brązową skórę po radioterapii, kiedy to powiedziano, że przez 1 miesiąc nie wolno mi się myć od ud aż po piersi. Zresztą przy detoksykacji (preparatem 15-dniowym) w jednym z miejsc, gdzie miałam spaloną skórę, łuszczyła się ona dość mocno. Jestem żywym przykładem, że radioterapia ma bardzo poważne skutki uboczne. Jednak moja wiara w naturalne leczenie (pomimo bardzo trudnych i bolesnych chwil) jest widoczna.

Pamiętam moje zachowanie przed terapią pani Rosiak i Wiesi, byłam ospała, depresyjna, zagubiona, czasami nieobecna. W tej chwili czuję jak wraca we mnie życie. Zdaję sobie sprawę, że odbudowa tak zniszczonego organizmu może potrwać wiele lat ale wiem też, że już się nie poddam bo mam siłę!

Wszystko co się ze mną ostatnio dzieje to oczyszczające się rany na głowie. Przez głowę tak naprawdę się oczyszczam od kilku lat. Na twarzy mam moc blizn po starych ranach (i nie tylko). Co z człowieka wychodzi nawet sobie nie można wyobrazić. Są to kawałki mięsa, moc śluzu, spalona krew w postaci czarnego piasku, kulki wielkości pieprzu lub ziela angielskiego, w różnym kolorze twarde grudki i maź. Przy tym ból, o którym nie da się nawet pisać. Wiem jedno, nie życzę nikomu takiego cierpienia.



Bardzo dużo się modliłam w ciągu tych 9 lat i wydawało mi się, że ta moja modlitwa jest niesłyszana przez Pana Boga. Jakże byłam w błędzie przecież żyję już 9 lat (łatwo nie jest) ale żyję i mogę opowiedzieć tę swoją historię tym wszystkim, którym wydaje się, że radioterapia i chemioterapia jest niezbędnym środkiem leczniczym.

Piłam wodę z Lourdes, z Lichenia i winko z Gidel. Niektórym to pomaga jak widać ja jestem oporna bardzo. Wiem, że kilka osób w gorliwej modlitwie poleca mnie Panu Bogu już od kilku lat. Jest to moja koleżanka z byłej pracy (już emerytka), sąsiadka i sąsiad ze swoją żoną.

Mam wielką wiarę, że będąc pod opieką tych dwóch wspaniałych kobiet i korzystając z naturalnych środków (zioła) i stosując naukę Bruno Groeninga moja gehenna się skończy.

Urszula

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz