czwartek, 18 sierpnia 2011

Smierc i transformacja

Śmierć w zachodnioeuropejskim kręgu kulturowym należy do silnych tematów tabu. Dość powiedzieć, że ludzie niechętnie podejmują ten wątek nawet w odniesieniu do śmierci jednostkowych, nie mówiąc już o tym, że zjawisko śmierci w skali masowej zawsze wzbudzało silne emocje. Aksjomaty naszej kultury zdają się przydawać śmierci jednoznacznie negatywne konotacje. My po prostu nie chcemy za bardzo o niej mówić, a kwestia tego, że ona po prostu występuje <w życiu>,jest najczęściej pomijana głębokim milczeniem . Pytanie brzmi: dlaczego?

Celem niniejszej wypowiedzi jest spojrzenie na zjawisko śmierci pod nieco innym kątem niż konwencjonalne czy potoczne wyobrażenia zadają się na jej okoliczność funkcjonować. Chciałabym również zwrócić uwagę na to, że jest ona immanentną częścią wszystkich procesów transformacji jakie mają miejsce w naszym życiu. Dlatego śmierć występuje nie tylko w momencie w którym giną ludzie, lecz również wtedy kiedy zmienia się nasze wyobrażenie na jakiś temat, kiedy zmienia się nasz światopogląd lub kiedy uświadamiamy sobie, że świat czy życie nie jest do końca tym o czym nas uczono…

Nieubłagany proces życia
Śmierć jest nieodłączną częścią procesu życia. Truizm- prawda? Przecież wszyscy zdajemy sobie z tego sprawę. Dlaczego zatem tak strasznie wzdrygamy się na samą myśl o tym, że przyjdzie nam umrzeć, a co gorsza- kiedy przyjdzie kiedyś umrzeć naszym bliskim?

Co jest takiego strasznego w zjawisku samej śmierci? Jako powszechnie występujące w przyrodzie, teoretycznie nie powinno nikogo zaskakiwać- skoro jesteśmy częścią przyrody, w naturalny sposób powinniśmy chyba przyjmować, że takie coś po prostu istnieje i już. Skąd zatem tyle strachu, niechęci a nawet agresji budzi się w ludziach na samo wspomnienie o niej?

Całkiem sensownym wyjaśnieniem tego stanu rzeczy może być po prostu fakt, że w momencie w którym odchodzi bliska osoba w naszych sercach rodzi się ogromna pustka, która przyprawia nas o tępy i niewyobrażalny ból, ból który bardzo trudno jest znieść i nie bardzo można się przed nim schronić. Niemożliwym jest wyparcie do nieświadomości faktu, że na przykład umarła nam właśnie matka.

Kto zatem w tym wszystkim tak naprawdę „cierpi”? Osoba, która odeszła, czy my, którzy zostajemy sami w poczuciu przeogromnej pustki oraz pękniętego serca? Dla przeciwwagi- jakżesz cudownym wydarzeniem są narodziny nowego człowieka. Wszyscy się cieszą…. A czy ktoś zastanawiał się jaką traumę taka nowa Istota właśnie przeżywa w momencie narodzin? Nagła zmiana środowiska- z bezpiecznego i ciepłego miejsca nagle siłą jest wtłaczana w obcy, nieznany świat. W tym świecie pierwszy oddech rozdziera płuca niewyobrażalnym bólem, a oczy cierpią męczarnie od nadmiaru światła. Dlaczego jakoś publicznie nie debatuje się nad tym, że taka oto Istota przeżywa niewątpliwą traumę w takim momencie? Ona w tym momencie cierpi, a my się cieszymy. Przepraszam – czy to takie fair nie zauważac bólu takiej Istoty? No ale po co to - przecież ona teraz wypełni naszą przestrzeń i najważniejsze jest to, że MY mamy poczucie komfortu na okoliczność jej narodzin. Czy zatem pewne konwencjonalne przekonania w jakich tkwimy czasami nie są wariacjami nadbudowanymi na naszym egoizmie? Czyli dobre jest to co jest dla mnie przyjemne, a złe to co boli? Czy mapowanie rzeczywistości według takiego modelu jest aby na pewno tak do końca słuszne, a konwencjonalne pojmowanie „złego” i „dobrego” rzeczywiście oparte na szlachetności serca?

Uprzedzając jakieś linearne interpretacje tego co powyżej napisałam zaznaczam, że nie chcę przez to powiedzieć, że narodziny są gorsze niż śmierć, albo że życie jest czymś złym, bo jego narodzinom towarzyszy ból. Zwracam jedynie uwagę na WZGLĘDNOŚĆ niektórych przyzwyczajeń i schematów myślowych, jakimi zwykliśmy na co dzień się posługiwać. W odniesieniu do tych pojęć, wychodząc z założenia, że śmierć jest czymś „złym” a życie „dobrym”, dokonujemy w moim przekonaniu bardzo dużych uproszczeń i schematyzacji myślenia, które absolutnie nie służą nam potem adekwatnemu opisowi oraz ewaluacji tego, co się dookoła nas dzieje.

Okaleczony archetyp
Znów niczego odkrywczego nie przedstawię jeśli powiem, że to jednak kobiety są bliżej procesu życia. Myślę, że to oczywiste, więc nie będę się za bardzo nad tym rozwodzić dlaczego tak się dzieje. To kobiety dosłownie sprowadzają życie na świat i dosłownie rodzą je w bólach. Co do kontaktu z <procesem umierania> : to doświadczenie u kobiet jest bardziej subtelne i nieco mniej namacalne, choć mam nieodparte wrażenie, że dostatecznie silne by łatwiej przyjmować do świadomości pewne kwestie.

W świecie przyrody całkiem naturalnym zjawiskiem jest to, że np. jeśli jakieś zwierzę- dajmy na to lwia mama rodzi młode, z czego jedno jest na tyle słabe, że sobie nie radzi- lwia mama je zagryza, właśnie po to, żeby się nie męczyło. Natura czasami bywa okrutna- widać, że nie sprzyja ona życiu jako życiu za wszelką cenę, ale wspiera życie które jest jakościowe.

Tkwiąc blisko procesu życia siłą rzeczy bardziej instynktownie wyczuwa się takie subtelności, tym samym nieco łatwiej jest „przetrawić” istnienie takiego zjawiska jak śmierc. Teoretycznie, bo kultura patriarchalna okaleczyła mocno pojmowanie procesu życia, a jednym z tego przejawów jest okaleczenie archetypu kobiety. Jeśli dokonamy pewnego myślowego uproszczenia i przyjmiemy, że kobieta- kobiecość etc w symboliczny sposób odnosi się do procesu życia, na podstawie tego w jaki „model” kobiety funkcjonuje obecnie w naszej kulturze możemy przeanalizowac jak postrzegany jest proces życia w ogóle.

Zaznaczam, że nie mam tu na celu tworzenie jakichś pseudofeministycznych tyrad- nie o to chodzi. Jednak uważam, że wszyscy – WSZYSCY jesteśmy ofiarami bzdurnego systemu, który nie tylko sypie nam aspartam i GMO tak jak pasze sypie się zwierzętom, lecz odcina nas również od treści, które mówią nam o tym jak życie przebiega w ogóle i jak nasza natura faktycznie jest skonstruowana- natura ludzka w swojej ogólności zakorzenionej w procesie życia właśnie.

Myślę, że większości osób zgromadzonych w tej przestrzeni semantycznej znane jest pojęcie archetypu. Pamiętam, że moja polonistka mówiła o archetypie jako o pewnego rodzaju postawie uniwersalnej, jaką można znaleźć w zachowaniu ludzi pod niemalże każdą długością i szerokością geograficzną. Myślę jednak, że takie jego ujęcie jest raczej niepełne. Według C.G. Junga archetypem jest pewna formuła zapisana w podświadomości (indywidualnej lub zbiorowej- w zależności od rodzaju archetypu), formuła na tyle silna, że jednostka –lub grupa-ulega jego wpływowi w momencie w którym przychodzi do jakiegoś konkretnego działania. Można w skrócie powiedzieć, że archetyp jest pewnego rodzaju matrycą zachowań na podstawie której jednostki ludzkie podejmują instynktowne działania. Archetyp łączy w sobie często skrajne jakości, a graficzną jego prezentację można byłoby przedstawić jako rodzaj mandali na której naniesione są skrajne, jednak wzajemnie przenikające się jakości.

W przypadku archetypu kobiety częstokroć zapomina się o jego ciemnej stronie. Kobieta jako matka żona czy kochanka- jak najbardziej w takich rolach jest przyjmowana przez powszechniki kulturowe. Jednak jako wiedźma: Hekate, Lilith czy Kali – to już nie. Wszak kobiety to takie miłe i cudowne stworzenia :lol: Zresztą przecież tak jak życie: No bo przecież życie występuje bez śmierci, a jak już się gdzieś zdarzy ta śmierć, to lepiej udać, że wcale ona częścią procesu zwanym życiem nie jest. A jak już się o tej ciemnej stronie wspomina to raczej z konieczności i z wielką niechęcią. Problem niezauważania tej „ciemnej strony naszej mocy” to nie tylko domena mężczyzn, lecz również kobiet. Niestety.

Czy jednak takim właściwym posunięciem jest niezauważanie pełni tego kim naprawdę jesteśmy? Z tego co wiem pobieżnie z psychologii głębi- wyparcie jakichś treści niekoniecznie oznacza ich likwidację. W przypadku świadomości zbiorowej śmiem przypuszczać, że rzecz ma się podobnie. Jak możemy w pełni być tymi „cudownymi potężnymi istotami”, którymi rzekomo jesteśmy, jeśli odcinamy się od – powiedzmy- energii płynących z naszych dolnych czakr? My się odcinamy, działając pod ich „wypartym” wpływem po stokroć wzmocnionym bo przez nas nieuświadomionym. Wtedy te jakości mogą być faktycznie niebezpieczne, bo to nie my zarządzamy nimi, ale one nami. Czy nie o to czasami chodziło Reptylom?

- Korzystają więc z naszej niefrasobliwości najprzeróżniejsze gady..... Takimi oto potężnymi i cudownymi istotami jesteśmy. Potężnymi w swojej głupocie chyba :lol: Myślę, że potęga tkwi w umiejętności zrównoważenia przeciwieństw w obrębie własnej psychiki a w aspekcie kolektywnym proces ten najpewniej jest w jakiś sposób analogiczny- jednak nie mam narzędzi do tego, żeby podjąć próbę rzetelnego jego opisu. Dość powiedzieć, że konsekwencją takich procesów, zarówno w wymiarze jednostkowym jak i kolektywnym jest umiejętności stworzenia balansu pomiędzy jednostką/populacją a środowiskiem w jakim uczestniczy.


Pięknoduchowska pycha i restrykcyjne prawodawstwo
Jednym z najbardziej sztandarowych przykładów działania systemowej pseudomoaralności jest kwestia aborcji. To właśnie dobry przykład na to, do jakich chorych sytuacji prowadzi próba regulacji pewnych naturalnych praw za pomocą sztucznych konstrukcji mentalnych służących nie- wiadomo-komu. Pseudoszlachetnośc systemu polega na tym, że nakłada na jednostki przymus postrzeganie życia w kategoriach bezwzględnej wartości samej w sobie. Konsekwencją takiej moralności jest napiętnowanie aborcji jako takiej- kobieta która usuwa swoje dziecko jest morderczynią. Jednakowoż w momencie, w którym robi się wojnę w imię jakichś bzdurnych idei dla których giną nieprzebrane rzesze ludzkie- wtedy wszystko jest w porządku, bo działania są usprawiedliwione kolejną pseudoideą zatytułowaną tym razem patriotyzmem! W takiej sytuacji jakoś nikt nie czyni wielkiego larum…. Czy zatem wnioskiem tu nasuwającym się w tym punkcie nie jest to, że w miejsce pięknoduchowskiej pychy i restrykcyjnego prawodawstwa stojącego na straży „życia”, warto byłoby raczej zastosować trochę pokory i zrozumienia, żeby nie uprawiać daleko idącej ideologicznej hipokryzji?

Dla mnie rzeczą oczywistą jest to, że skoro to kobieta rodzi dziecko, to ona ma prawo zadecydować czy je urodzi czy nie. Do niej należy decyzja- do nikogo innego i jest to jej święte prawo. Tak samo planeta w pewnym momencie może zadecydować, że nie chce dłużej dźwiagc tak liczebnej i nie dbającej o siebie o nią samą cywilizacji.

W ciele ludzkim żyje około jednego kilkograma różnego rodzaju drobnoustrojów, które pomagają utrzymywać organizm w stanie homeostazy. Jeśli jednak kultury jakichś bakterii za bardzo się namnożą, powodują zachwianie równowagi całego organizmu i chorujemy. To oczywiście bardziej skomplikowany proces: takie drobnoustroje nie mogą się namnożyć ot tak sobie- warunki jakie stwarzam, czyli to w jaki sposób dbam o swoje ciało sprzyja temu, czy populacja drobnoustrojów będzie ze mną w balansie, czy nie. Jednak jeśli nawet się zaniedbałam i dopuściłam do tego, że mi jakieś drobnoustroje – powiedzmy candida - zaczęły w pajdokratyczny sposób bezkarnie się namnażać- to z całym szacunkiem dla candidy- ale niewiele obchodzi mnie jej życie intelektualno-kulturalne oraz co ewentualnie mogłaby sobie czuc na okoliczność tego, że przygotowuję czystkę dla większości jej populacji- prawda jest taka że jeśli zostawię sprawę tak jak jest w imię „wyższych pseudowartości”, to rodzi się scenariusz rodem z przemowy Kononowicza - „niczego nie będzie”.

Traumatyczne doświadczenia genocydu, polityka NWO i „świadomość środowiska”
Tu dochodzimy do śmierci na skalę masową, która jest już chyba najcięższym z możliwych kalibrów. Niedalekie tak znowu doświadczenia drugiej wojny oraz tego jak ludzie są zdolni do świadczenia sobie wzajemnych bestialstw otworzyło wiele pytań dotyczących tego kim my tak naprawdę jesteśmy i na co tak naprawdę nas stać jako Istoty ludzkie.

Myślę jednak, że kluczem do zrozumienia tych rzeczy jest uświadomienie sobie, że zarówno jako jednostki oraz jako populacja jesteśmy rozpięci na całym spektrum potencjalnych zachowań : od najszlachetniejszych po najbardziej bestialskie. To, które z nich się przejawią jest wynikiem skomplikowanych interakcji między naszym wewnętrznym stopniem rozwoju świadomości a warunkami środowiska zewnętrznego w jakim żyjemy. Wzajemna wymiana i interakcje pomiędzy wymienionymi wyżej czynnikami determinują potem jakość tego co w konsekwencji tworzymy, Myślę, że trzeba mieć świadomość tego, że drzemią w nas pierwiastki takie, które są uznawane w powszechnej opinii za „złe”, aby faktycznie spuszczone ze smyczy nie stworzyły piekła, należy mieć świadomość warunków wewnętrznych i zewnętrznych pod wpływem których się one uaktywniają.

Obserwując życie nasuwa mi się jeden bardzo narzucający się swoją oczywistością wniosek. Życie summa summarum nie jest czymś ani dobrym ani złym. A to, że istnieje jest wynikiem subtelnej równowagi współistniejących biegunowości. Z punktu widzenia kategorii, dualności na jakich konwencjonalnie zwykliśmy operować, jest ono czymś paradoksalnym. Życie istnieje wtedy kiedy jest ruch. Tak jak wiatr powstaje w wyniku różnicy ciśnień (wieje od wyżu do niżu), tak samo życie kwitnie w momencie w którym cała kawalkada biegunowości zaszyta pod jego podszewką ułoży się w trybie consensusu umożliwiającego jego tworzenie.

W kontekście tego co nam serwowano na okoliczność NWO, wszystko co tylko w jakiś sposób zahacza o tematykę genocydu jaki nasi <władcy> próbują nam zaimplikowac stosując najprzeróżniejsze i często niezbyt chwalebne metody, automatycznie odsyła do szufladki „metody NWO”, co u niektórych osób automatycznie wzbudza niechęć do dalszej analizy tematu. Tymczasem ośmieliłabym się stwierdzić, że akurat utrzymywanie populacji w liczebności odpowiadającej możliwościom czy też „pojemności” środowiska w jakim ona występuje to nic – przynajmniej jak dla mnie- niezwykle odkrywczego w kontekście tego, żeby życie w ogóle istniało. NWO po prostu próbuje wyregulować liczebność populacji, bo przecież jak się chce być <właTcą>, to przecież trzeba mieć materiał do <właTania>. A ponieważ ludzkość jako całość do tej pory była w zasadzie hodowana, to metody regulacji pewnych czynników po prostu były stosowane tak samo jak <ludzie> stosują różne metody do utrzymywania populacji hodowanych przez siebie zwierząt.

No i teraz zaczynają się schody. „Ludzkość musi wstać z kolan” , „jesteśmy genialną świadomością”, „jesteśmy samowystarczalni” , „wolna wola”, „nie potrzebujemy niczyjego przewodnictwa”…. To wszystko prawda. Chciałabym jednak zapytać, czy osoby które wypowiadają te słowa, są tak naprawdę w pełni świadome co za nimi stoi oraz co faktycznie kryje się za rzeczywistą wolnością? Czy uświadamiamy sobie to, że żeby faktycznie być wolnymi istotami musimy w pełni zdawać sobie sprawę z tego czym jesteśmy i jak działamy? Z tego, że naszą immanentną cechą jest również <śmierć> oraz wszelkiego rodzaju aspekty- że tak powiem- lucyferiańskie? Że takich aspektów nie można wypierać, lecz równoprawnie integrować na równi ze wszystkim „wyższymi” aspektami nas samych, jeśli takiej rzeczywistej wolności faktycznie pragniemy?

Cała zabawa polega na dostrzeżeniu pewnej subtelności. Kiedy Istoty są świadome swojego głębokiego związku ze środowiskiem- same regulują i pilnują tego, żeby panował w nim balans. Dojrzałość do RZECZYWISTEJ wolności polega na tym, żeby nie obrażać się w imię absolutnie nie-prawonaturalnych wartości na to, że w momencie w którym brak równowagi jest oczywisty- następuje po prostu swego rodzaju sanacja. Głęboka świadomość mechanizmów tkwiących u podszewki procesu życia – podejrzewam- daje przepustkę do tego by móc w ogóle rozpatrywać siebie jako niezależną jednostkę, a dopiero suma jednostek posiadających tego rodzaju świadomość może chyba potem dopiero decydować o sobie jako cywilizacja . Wtedy faktycznie będziemy w stanie wstac z kolan jako ludzkośc. Myślę, że najbardziej jesteśmy przerażeni faketm, że jeśli w środowisku zostaje zachwiana równowaga, to wtedy takie „lucyferiańskie” aspekty samego życia przychodzą z pomocą w jego regulacji.

Postaram się to wyjaśnić w wymiarze jednostkowym, ponieważ w kolektywnym pojawiają się dodatkowe komplikacje i bardzo łatwo jest zastosować pewnego rodzaju uproszczenia, które potem wykrzywiają rzeczywisty przekaz. Poza tym myślę, że dokładne wyjaśnienie tego w aspekcie kolektywnym na chwilę obecną przekracza ramy moich kompetencji.

Wracając zatem do tych „złych” aspektów ludzkiej natury. Nikt z nas nie lubi o sobie myślec, że bywa okrutny, złośliwy, bezwzględny. Że nie liczy się z nikim i z niczym w niektórych momentach swojego życia. Że jest zdolny do tego, żeby zadawać ból i cierpienie innym ludziom. Tymczasem czy faktycznie jest ktoś wśród nas, kto byłby totalnie wolny od tego rodzaju <lucyferiańskich> atrybutów? Dlaczego tak trudno jest nam przyznać, że po prostu takie jakości w nas mieszkają i że dopiero w połączeniu z owymi „różowymi” aspektami nas samych –wtedy jesteśmy całością- całością, która może być faktycznie wolna? Wtedy jako taka całość bierzesz odpowiedzialność za siebie- wiesz, że czasami masz prawo- a nawet powinieneś użyć owych „lucyferiańskich” aspektów samego siebie, żeby na przykład uśmiercić jakieś układy, zależności czy związki w jakie jesteś uwikłany, a które tobie nie służą. Dlaczego my najczęściej totalnie negujemy takie nasze jakości? Bo chcemy być postrzegani przez innych jako tzw „dobrzy ludzie”? I tu się kłania to o czym pisał m.in. De Mello w „Przebudzeniu”- że często (nie zawsze) bywa tak, że nasza tzw. „dobroć” jest niczym innym jak tylko formą bardziej wyrafinowanego egoizmu: chcemy czerpać przyjemność i samozadowolenie z tego, że poczytuje się nas za „dobrych ludzi”, którzy nie chcą „krzywdy dla innych”, którzy kierują się „szlachetnością serca”. Szczegół, że nasze trwanie w niektórych formach nikomu do niczego nie służących nie chroni niczego prócz naszego wyobrażenia na temat rzeczywistości, często utrwalając tylko jakieś chore zależności. Chciałabym podkreślic jednocześnie, że nie uważam czynienie komuś tzw. „przykrości” i stosowanie jakości uważanych za „złe” za receptę na dobre życie. Myśląc w taki właśnie sposób : dulano - linearny można byłoby śmiało powiedzieć, że światopogląd jaki przedstawiam, czyni mnie co najwyżej bezdusznym, wyrachowanym, absolutnie nie przejmującym się cierpieniem innych istot potworem. Chociaż tak naprawdę właśnie cierpieniem się przejmuję i wydaje mi się, że czasami lepiej po prostu coś uśmiercić: odejść, przestać uczestniczyć, przestać zażywać, przestać się spotykać, porzucić niż się męczyć samemu i męczyć innych swoim dyskomfortem.
I niestety – to bolesne – uważam jednak, że proces życia charakteryzuje się tym co powyżej napisałam. Żadna pięknoduchowska pycha ani święte oburzenie niczego tutaj nie zmieni.

„Obyś żył w ciekawych czasach”
Tak głosi starochińskie <złorzeczenie>. No cóż- wszystko wskazuje na to, że mamy tą wątpliwą lub nie- przyjemność. Wydarzenia jakie obecnie mają miejsce zdają się potwierdzać przypuszczenia, że czas w jakim żyjemy do standardowych nie należy. Zresztą to są słowa należące do mentalnej przestrzeni mającej wgląd w materię trzeciogęstościową w jakiej mają miejsce procesy które sami możemy zaobserwować. Czy nie jest tak, że nasza cywilizacja osiągnęła już po prostu punkt krytyczny i że sami możemy to zwyczajnie zaobserwować? Że planeta po prostu mówi dosyć? Cywilizacja która za przeproszeniem robi pod siebie, ale zamiast - sprzątać po sobie to z uporem maniaka topi się we własnych, nie tylko fizycznych ale i mentalnych ekskrementach. Pozornie nadrabia za to pseudofilozofią czynienia z „życia ludzkiego wartości najwyższej i za wszelką cenę”. Cóż za szlachetność! To tak samo jak niektórzy średniowieczni asceci, którzy przekonani byli, że przepustką do raju było dla nich okaleczanie i brak szacunku do swojego ciała, bo im wyższa idea jakaś przyświecała!

Rzygać mi się chce jak sobie o tym pomyślę. Żeby nie było- jeśli życie ma polegać na tym, żeby walczyć o przetrwanie, żeby nie móc się dalej rozwijać, żeby wykonywać czynności mechaniczne, nic dla rozwoju ani mojego ani mojego środowiska nie wnoszące, a pozbawiające mnie tylko życiowej energii- to ja bardzo serdecznie za takie życie dziękuję. I jeśli fala 2012 faktycznie zaistnieje, to jeśli nie przyniesie ze sobą zmian do tego, by móc SPOKOJNIE każdą chwilę życia celebrować z należytą świadomością i uważnością – to ja nie mam nic przeciwko temu by w ramach przykładu różne okoliczności zrobiły za pomocą mojego nieżycia (nieżycia a nie nieistnienia) <trochę miejsca> dla innych. Życie odtwórcze, mechaniczne, pozbawione miejsca do tego by faktycznie się nim Cieszyc, życie bez świadomości - dla mnie osobiście nie jest żadnym życiem tylko mordęgą. I w takim kontekście nie przeraża mnie absolutnie moja ewentualna śmierć. Nie mam ochoty użyczać swojej cennej energii życiowej do tego, by podtrzymywać jakieś chore i nie służące ani mnie ani nikomu innemu układy, systemy czy zależności. Nie jestem ani biorobotem ani żadną inną karykaturalną w jakimś pseudoczłowieczeństwie konstrukcją, żeby ktokolwiek lub cokolwiek narzucało mi co i w jaki sposób mam myślec, co i w jaki sposób mam jeść, w jaki sposób mam w tej rzeczywistości działać. Moje życie należy do mnie i czuję się za nie w pełni odpowiedzialna. Z całą odpowiedzialnością stwierdzam, że bywam równie okrutna , wredna i cyniczna, co współczująca , wielkoduszna i wspaniałomyślna. I nie uważam, żeby było takie stwierdzenie było czymś odkrywczym albo wyjątkowym. I pewnie większość osób ma tego jakąś mglistą świadomość tego jakie jakości budują nasze jednostkowe życia, jednak ośmielę się stwierdzić, że raczej niewielki procent stosuje ową świadomość w praktyce. Bo jak przychodzi co do czego to wygodniej jest wpaść w stare schematy, bezpieczne modele rzeczywistości oraz utrzymywać status quo, zarówno w obrębie swojej Istoty jak i w środowisku w jakim się występuje, zamiast z pełną świadomością uśmiercić jakąś nie służącą nikomu konstrukcję, by stworzyć przestrzeń dla istnienia czegoś nowego.

Śmierć jest czynnikiem, który umożliwia zaprowadzenie transformacji w naszych życiach. Mam tu na myśli śmierć raczej w wymiarze symbolicznym: kiedy umiera nadzieja, światopogląd, związek, źródło radości, siły – czegokolwiek. Każda przestrzeń, nawet w wymiarze naszego „Ja” jest ograniczona. Jeśli faktycznie chcemy do naszego życia wnosić duże jakościowe zmiany, kiedy czujemy że struktury : czy to mentalne czy to społeczne- w których do tej pory tkwiliśmy po prostu nam nie służą i chcemy czegoś nowego, to odważę się na stwierdzenie, że nie ma innej drogi do budowy tego czegoś, niż poprzez śmierć właśnie. Taki symboliczny proces transformacji jest potrzebny do tego, żeby „oczyścić” przestrzeń, by stworzyć miejsce zaistnienia Nowego. Takie stwierdzenia są trywialne- jednak zauważyłam, że kiedy ludzie stają w obliczu zmian, bardzo rzadko można zaobserwować wśród nich osoby, które odważnie idą do przodu. Stach przed nieznanym, przed przyzwoleniem na to, by po naszej psychice przetoczył się tępy, trudny do zniesienia ból jest czynnikiem paraliżującym częstokroć najbardziej pozytywne czyjeś zapędy. Tymczasem – tu pozwolę sobie na dygresję opartą na własnym doświadczeniu- przekonałam się, że bać się w takich sytuacjach nie warto. Człowiek często nie zdaje sobie sprawy z tego na jak wiele go stać i jakie wręcz „kosmiczne” czynniki znajdują się w zasięgu jego Istoty. W każdym z nas drzemią naprawdę potężne zasoby, które najczęściej objawiają się dopiero w sytuacjach granicznych. Te zasoby najczęściej są pozytywne dla nas, pomagają nam budować zaufane do samych siebie, bo doświadczywszy ich chociaż raz, zakorzenia się w nas świadomość, że je mamy. To one potem stanowią dla nas punkt oparcia w ciężkich chwilach, budują szacunek i zaufanie do procesu życia i do siebie samych jako jego pełnoprawnych- bo świadomych- uczestników.

Dlaczego takie zasoby ukazują nam się w momencie w którym stawiani jesteśmy w sytuacjach podbramkowych, w sytuacjach które w jakiś sposób powiązane są ze śmiercią i transformacją? To jest mój osobisty wniosek: bo nie ma na świecie niczego, co bardziej uczyłoby pokory niż te dwie wyżej wspomniane rzeczy. Tym samym jednocześnie powstaje w człowieku poczucie, że nie powinien owych „darów nocy” nadużywać. To swoiste misterium i tajemnica, poczucie, że faktycznie jest się częścią czegoś większego, że „to coś większego” daje możliwość w zasadzie nieograniczonego czerpania z "tego czegoś". Doświadczenia <śmierci> pozwalają człowiekowi dostrzec, że jakiekolwiek formy tego świata można dowolnie „przetapiać” i „przekształcać”, że nic nie jest tak jednoznaczne i oczywiste jakby mogło się wydawać, że granice pomiędzy jednym a drugim są bardzo płynne, czasami niezauważalne. Że czasami forma niekoniecznie wyraża treść jaka za nią stoi, że sens najczęściej zaszyty jest pod powierzchnią słów i chowa się między słowami. Że nie ma sytuacji które są beznadziejne do najgłębszych pokładów swojej istoty, bo ma się świadomość, że w najgorszych nawet przypadkach można „umrzeć”….. i urodzić się potem na nowo. Jakkolwiek by to nie brzmiało.

Wolność „od” i wolność „do”
Erich Fromm w „Ucieczcie od wolności” w bardzo ciekawy sposób pisze o jej dwóch rodzajach. Wolność „od” jest wolnością, która wiąże się z „wymiksowywaniem” się od wszelkich ograniczeń jakie stają nam na drodze. Taką wolnością „od” jest wyjście poza system w jakim do tej pory żyliśmy. Świadomość tego co się dzieje dookoła nas pozwala się uwolnić od wiążących nas ograniczeń. Już nas nic nie krępuje, teoretycznie możemy robić, myślec co chcemy. Co jednak dalej? Kiedy już nas nic nie powstrzymuje, kiedy jesteśmy świadomi totalnej odpowiedzialności za swoje życie, gdzie po wycofaniu z niego wszelkich projekcji, strachów, ograniczeń zostajemy po prostu sami ze swoją wolnością oraz ze świadomością, że skoro oto jesteśmy już faktycznie wolni to nie możemy już winy za nasze niepowodzenia zrzucić na nikogo ani na nic: nie ma żadnych autorytetów, mistrzów, guru, systemowych „powinności”, które narzucają nam co mamy myślec, czuć, mówić, jak żyć. Wtedy sami rzeczywiście <wymyślamy> swoje życie, sami decydujemy które nasze myśli będą uczestniczyć i jednocześnie tworzyć proces naszego życia.

W obliczu takiego stanu, kiedy docierające do nas z zewnątrz informacje mogą stać się ewentualnym surowcem, czy budulcem z jakich są stworzone nasze myśli, gdzie takim samym materiałem budowlanym są również nasze wewnętrzne odczucia, homeostaza naszego wewnętrznego świata- odpowiedzialność jaka na nas ciąży jest przeogromna. Dodatkowo świadomość tego, że wszystko ze wszystkim jest w subtelny sposób połączone i – każda najmniejsza czynność ma potem wpływ nie tylko na nas lecz także na innych w pewien sposób może być postrzegane jako męczące. Wymaga bowiem niesamowitego skupienia uwagi w zasadzie na wszystkim co się wykonuje, na nieustannym byciu „tu i teraz” . Czy każdego na to stać?

Wolność „do” wcale nie jest czymś łatwym i nie każdy jest w stanie jej podołać. I nie jest to kwestia jakiejś zewnętrznej nobilitacji, tylko wewnętrznych kompetencji jakie ktoś nabiera. Wolność „do” polega również na byciu „wolnym do śmierci”. Do tego, by traktować ją jako immanentny element procesu życia, jako jeden z czynników, którym również ( w aspekcie jednostkowym) możemy się posługiwać, by nasze życia kształtować, a nie wzdrygać się i uciekać jak pies z podkulonym ogonem na samą myśl o niej. Taka świadomość jest jednym z wielu czynników, które są niezbędne do tego, żeby w ogóle mówić o swojej potędze jako Istot, przed którymi rzekomo sami Reptilianie mają czuć respekt. Mają czuć respekt przez Istotami, które niczym szczenięta boją się własnego cienia, które boją się prawdy na temat ich samych, które nie mają odwagi spojrzeć sobie w twarz i wziąć rzeczywistej odpowiedzialności za to co ujrzą w lustrze? Ta wprogramowana nam przez gady tendencja do uciekania przed samym sobą jest jednym z czynników, który w skuteczny sposób pomagał im sprawować tu niepodzielne rządy przez tyle czasu.

Gadów podobno już nie ma, jednak czy udało nam się wyzwolić od strachu przed nami samymi? Myślę, że to jest pytanie na który każdy powinien odpowiedzieć już sobie w zaciszu własnego serca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz